Uprowadzona Alice Creed / The Disappearance of Alice Creed (J Blakeson, 2009)

Zgodnie z receptą na udany dreszczowiec mamy trzęsienie ziemi – szybką, brutalną scenę, w której dwóch opryszków realizuje precyzyjnie przygotowany plan porwania córki milionera. Dobry początek. I jest jeszcze pozostałe 90 minut filmu, w większości spędzonych na nerwowym obgryzaniu paznokci. Jak na debiut – zdecydowanie ponad przeciętną.
Cała obsada „Uprowadzonej Alice Creed” to zaledwie trzy osoby – dramat, którego będziemy świadkami, rozegra się tylko między porywaczami a ofiarą. Scenerią, poza paroma fragmentami, będzie klaustrofobiczna przestrzeń dwupokojowej kryjówki z zabitymi oknami. Nie ma tu miejsca na pościgi i strzelaniny. Napięcie opiera się na zwrotach akcji i stopniowym ujawnianiu relacji między bohaterami. Alice nie jest obiektywnie wybraną ofiarą. Jeden z porywaczy ją zna. Choć nie do końca zdaje sobie sprawę, jakie z niej ziółko.
Na drodze do udanej realizacji tak ascetycznego filmu, w szczególności thrillera, czyha wiele pułapek. Aby zachować wiarygodność i nie pozwolić widzowi na spokojniejszy oddech, trzeba zadbać o nienaganną jakość aktorstwa, właściwe tempo i wyważony scenariusz. Te trzy warunki zostają tutaj spełnione (aktorsko wyróżnia się Eddie Marsan w roli dominującego bandyty).
Zawsze znajdzie się miejsce na dyskusję, czy historia była odpowiednio przekonująca i czy w kilku przypadkach nie zastosowano drogi na skróty. Jednak „Alice” to nie intelektualna zagadka, tylko film nakręcony po to, byśmy mogli się postresować. W ostatecznym rozrachunku liczy się efekt – w tym wypadku osiągnięty.
Świadom oczywistego ryzyka „teatralizacji” tego kameralnego dramatu, Blakeson postarał się – z sukcesem – zrealizować „Alice” w bardziej dynamicznej stylistyce. Niejednokrotnie używa montażu, by dodać akcji nieco wigoru, chociaż zawsze robi to z wyczuciem, by nie naruszyć klaustrofobicznej, dusznej atmosfery. Można tylko życzyć sobie, by każdy początkujący twórca potrafił tak sprawnie radzić sobie z materią filmu w warunkach ograniczonego budżetu.
Ostatnie dwa lata obfitują w interesujące filmowe debiuty – zarówno ekstrawaganckie wycieczki do świata X muzy, jak i zwiastuny talentu, który pozostanie wierny kinu. Jeśli chodzi o Blakesona – jestem spokojna i nie omieszkam od czasu do czasu z ciekawością sprawdzić, nad czym akurat pracuje.