Transformacje do Oscarów

Transformacje do Oscarów. Metoda aktorów na nagrodę Akademii

Patrząc na ostatnie wybory Akademii Filmowej, nie sposób nie odnieść wrażenia, że ​​honorowe ciało, nagradzając aktorów za główne role, coraz częściej kieruje się udanym makijażem. Brzmi dość paradoksalnie – czy wystarczy oddać twarz w ręce utalentowanej wizażystki, by po kilku godzinach zamienić się w idealnego odtwórcę roli i stworzyć odważną kreację?

Z pewnością niektórzy z was, którzy to czytają, będą oburzeni, ale spieszę się z wyjaśnieniami. Nie twierdzę, że aktorzy i aktorki, którzy zdobyli nagrody, zmieniając całkowicie swój wygląd, nie zasłużyli na laury. Moje twierdzenie jest nieco inne – makijaż pomaga Akademii rozpoznać wybitne role, które grane bez twarzy alkoholiczki lub zaniedbanej prostytutki miałyby mniejsze szanse na zdobycie nagrody.

Podobne przemiany dotyczące Oscarów miały miejsce również lata temu. W 1954 roku na ekrany kin wszedł „Dziewczyna z prowincji” George Seaton. Rola Grace Kelly, pozbawiona resztek blasku za rolę Georgie Elwin, przyniosła jej jedynego Oscara. A jednak rola Grace Kelly to solidna dawka dramatu i techniki aktorskiej. Cały, dość kameralny film zbudowany jest na trzech solidnych filarach (czytaj – aktorzy) w postaci Grace, Bing Crosby i Williama Holdena. Nie można zaprzeczyć wspaniałej formie Grace Kelly w „Country Girl”. Ale jednocześnie, dość przewrotnie, zadam pytanie: czy inna aktorka z tego samego roku nie zasłużyła na tę samą statuetkę, a może więcej? Judy Garland, rywalizująca z Grace o rolę w Narodzinach gwiazdy (1954), miała urodzić syna w noc Oscara, ale na wieść o swojej porażce podobno stwierdziła, że ​​właśnie została okradziona. zasłużona nagroda.

Garland świetnie sprawdza się w „Narodzinach gwiazdy”, ale musicale nie wstrząsają Akademią Filmową na sposób krwawych dramatów. Osobiście uważam, że przyznając tytuł najlepszej aktorki, trudno byłoby mi wybrać między Grace Kelly i Audrey Hepburn. „Sabrina” Billy’ego Wildera to komedia – lekka, zabawna, pełna wyobraźni. Audrey, w przeciwieństwie do Grace, wygląda po prostu bosko w swojej roli, a kostiumy Givenchy dopełniają obraz elegancji i klasy. Wracamy więc do punktu wyjścia – Akademia Filmowa postanowiła przyznać Oscara wspaniałej aktorce, która za swoją rolę zrzuciła eleganckie falbanki, rozwichrzyła włosy i założyła okulary z niską twarzą. Ta, która dzięki swojemu filmowi stała się ikoną mody, nie miała szans. Absolutnie chcę podkreślić, że rola Grace jest wybitna, ale powtórzę, dokonano tutaj pewnych preferencji w odniesieniu do jej makijażu.

Wróćmy jednak do bardziej aktualnych czasów. W 2000 roku na ekranach kin znalazły się m.in. American Beauty i No Time for Tears (Nie Czas Na Łzy). Działając w filmach, Annette Bening i Hilary Swank otrzymują odpowiednio nominacje do Oscara. Pierwsza w filmie gra o najważniejsze trofeum wieczoru – nagrodę dla najlepszego filmu roku 1999. Jej rola żony i matki, kobiety w średnim wieku, nie jest obrazem kobiety przemienionej specjalnym makijażem. Tymczasem Swank wciela się w dziewczynę przebraną za chłopca. Przemiana jest bardzo prawdopodobna, biorąc pod uwagę również naturalne piękno Swanka, do którego wygląd chłopca pasuje bardzo dobrze. Choć „To nie czas na łzy” (1999) Nie jest przebojem i nie jest faworytem krytyków, rola Swank broni się tak bardzo, że otrzymała statuetkę, a Bening musiała zadowolić się gustem. Ponadto można wspomnieć również o innych nominowanych, takich jak Janet McTeer i Julianne Moore, których role nie wymagały przekształcenia roli Brandona Teeny.

W 2002 roku na ekranach kin pojawia się jeden z najsłynniejszych filmów dekady „Godziny”, w których główne role powierzane są najlepszym na rynku nazwiskom: Meryl Streep, Julianne Moore, Ed Harris i Nicole Kidman. Ten ostatni gra rolę słynnej pisarki Virginii Woolf. Wizażyści mieli sporo pracy nad filmem Virginii – wystarczy porównać zwykłe zdjęcia aktorki ze zdjęciami wykonanymi po makijażu. Kidman był nominowany do Oscara i wygrał. Muszę powiedzieć, że „Godziny” nie budzą mojego podziwu i osobiście uważam, że Nicole zdecydowanie zasłużyła na Oscara w zeszłym roku za muzyczną rolę Satine w „Moulin Rouge” Bas Luhrmanna. Co więcej, w 2002 roku prawie wszyscy pozostali kandydaci odegrali znacznie ciekawsze role. Julianne Moore w Far From Heaven była bardziej niż wiarygodna. Salma Hayek za rolę Fridy Kahlo została oszpecona, choć stwierdzenie, że to makijaż wygrał meksykańską aktorkę, byłoby niesprawiedliwe. Diane Lane również zebrała dobre recenzje w „Niewiernej”, choć rola w „zwykłym” dramacie na pewno nie przynosi już Oscarów. Wreszcie w 2002 roku przyznałbym Oscara Renee Zellweger. Jej Roxie Hart w „Chicago” była rozbrajająca. Co więcej, Renee, mimo całkowitego braku doświadczenia w profesjonalnym tańcu i śpiewie, radziła sobie bardzo dobrze nawet z Catherine Zeta-Jones, która znała sztukę od podszewki. Jej cyniczna, próżna Roxie jest bardziej godnym Oscara programem niż wizualnie zmieniona rola Nicole Kidman w „The Hours”.

Jeśli chodzi o makijaż i Oskary, nie możemy zapomnieć o Charlize Theron. Z pewnością Theron to jedna z najciekawszych osobowości kina ostatnich lat. Z jej udziałem nawet reklama perfum jest wyższą formą artyzmu. Ale czy rola w „Monster” jest jej największym osiągnięciem? W tym samym roku nominowano m.in. Naomi Watts w „21 gramów” (2003) i Diane Keaton w „Lepiej późno niż później” (2003). Watts była wybitnie dramatyczna w roli kobiety okrutnie potraktowanej przez swój los. Z kolei Keaton zrobiła arcydzieło komedii, w której rolę mogłaby stanowić jedynie przerwa kasowa w jej filmografii, przekonująco pokazując, jak ludzie kochają nie swoją pierwszą młodość. Oczywiście przyznanie Keatonowi roli w komedii byłoby prawdopodobnie zbyt niewyobrażalne dla Akademii. Uhonorowanie przecież bardzo dobrego występu Therona oznaczało utrzymanie przyjętej, ugruntowanej już strategii.

Ale musisz być szczery – zdarzają się wyjątki. Jest to m.in. 2006, kiedy to Akademia przyznała rolę Reese Witherspoon w filmie „Walk the Line” (2005), w którym aktorka wcieliła się w rolę żony Johnny’ego Casha (w tej roli Joaquin Phoenix) w czerwcu. Dlaczego mówię o wyjątku? Otóż ​​drugim pretendentem do nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej w tej samej edycji nagród była Felicity Huffman. Nie widziałem jej w roli Transamerica, ale biorąc pod uwagę, że Huffman zdobyła nagrodę Złotego Globu za najlepszą sztukę dramatyczną, można było założyć, że otrzyma również Oscara (chociaż Witherspoon był również zdobywcą Złotego Globu, choć za najlepszy Aktorka w musicalu lub komedii).

Teraz czas na mój ulubiony przykład. Jeśli źle mnie zrozumiesz – nie, nie sądzę, że Marion Cotillard zasługuje na Oscara za rolę Edith Piaf. Chociaż oceniam film średnio, Marion była w nim świetna. Od około dziesięciu lat obserwuję jej karierę (szczególnie od roli w „Bardzo długich zaręczynach” z 2004 roku, kiedy to ukradła cały film gwiazdce tego filmu, Audrey Tautou, z kilkoma scenami). Niemniej jednak głównym konkurentem Marion do tych Oscarów była Julie Christie, która zagrała w intymnym dramacie „Daleko od niej” Sarah Polley na podstawie opowiadania Alice Munro, która później zdobyła literacką nagrodę Nobla. Ten intymny dramat nie jest pełen fajerwerków. Historia Fiony cierpiącej na Alzheimera i jej męża, który próbuje uporać się z bezlitosną chorobą żony, to spektakl z wielką gwiazdą. Julie Christie jesienią swojego życia jest tak samo zachwycająca jak dekady temu, w latach 60. (Oscar za rolę Diany w „Kochanie”, 1965) czy w latach 70. („McCabe i pani Miller”, 1971). Trudno powiedzieć, która z pań zasłużyła na Oscara bardziej. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że makijaż pomógł, choćby w niewielkim stopniu, w przyznaniu nagrody Marion Cotillard.

A teraz czas na ostatnie porównanie. Matthew McConaughey z łatwością zdobył Oscara w 2014 roku za rolę w „Welcome to the Club”. Wychudzony, chory na AIDS bohater grany przez aktora to idealna mąka na upieczony chleb. Czytałem ostatnio, że Akademia uwielbia powrót synów marnotrawnych na ścieżki ambitnych projektów. Cóż, droga McConaugheya do Oscara była wyboista – zagrał w oddolnych komediach Jennifer Lopez i był daleki od wszystkiego innego niż Złote Maliny. Ale kilka sprytnych kroków pozwoliło mu zostać szanowanym aktorem, a nie tylko adonisem ze złotymi pierścieniami, który kusi więcej kobiet w komediach romantycznych.

Dlaczego teraz o tym piszę? Mamy sezon przed Oscarem i podobnie jak wielu innych, którzy interesują się tym tematem, lubię czytać prognozy i oceny krytyków, zwłaszcza tych filmów i ról, których jeszcze nie widziałem. Wiele wskazuje na to, że otrzyma nagrodę dla najlepszego aktora Michael Keaton lub Eddie Redmayne. Keaton to wersja z aktorem wyciąganym z artystycznej rynsztoka – „Birdman” podobno przedstawia dawnego Batmana w świetnej artystycznej formie. Redmayne z kolei dzięki „Teorii wszystkiego” wcielił się w niepełnosprawnego Stephena Hawkinga iw tym przypadku po raz kolejny praca w studio makijażu na pewno nie zakończyła się pudrowaniem nosa. Jennifer Aniston z pewnością ma duże szanse w wyścigu o kobiece Oscary. To przykład powrotu na ukochaną przez Akademię drogę. Aniston spełnia warunki stawiane przez Akademię jako podstawowe wytyczne dla tych, którzy chcą postawić jej statuetkę na półce – jej filmografia wręcz pęka od oddolnej komedii, aż nagle pojawia się zaniedbana w dramacie „Ciasto” i krytycy upadają na kolana.

Te przykłady pokazują, że Oscary to przede wszystkim polityka. Już w 1940 roku Louis B. Mayer musiał zrobić wszystko, aby zbuntowany Clark Gable nie zdobył Oscara za „Przeminęło z wiatrem” (1939). Ile to dało – nie wiem, ale faktem jest, że nagrodę otrzymał Robert Donat za „Goodbye, Chips” (1939). Były oczywiście inne kryteria, ale to kwestia przynajmniej innego artykułu …

0.00 avg. rating (0% score) - 0 votes

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *